W podcieniu pod kolumnadą Domu Farbiarzy mógł czekać choćby cały dzień bez obaw, że będzie się zbytnio rzucał w oczy straży miejskiej. Hondalberg to duże miasto, ale Starski bywał już tu wcześniej, a po ostatniej robocie niezbyt lubili się z kapitanem lokalnej straży. Niezbyt oznaczało w tym przypadku, że Adam chętnie sprałby drania w ciemnej uliczce, natomiast Vandee wyraziłby swą niechęć w sposób odrobinę bardziej wyrafinowany, na przykład pokazując Starskiemu pełną gamę możliwości katowskiego koła. Oczywiście kapitan nie chodził samotnie po mieście, a na pewno już nie zapuszczał się bez obstawy w ciemne uliczki. Z drugiej strony młodego szlachcica formalnie chronił przywilej neminem captivabimus, na mocy którego żaden przedstawiciel władzy nie mógł teoretycznie wtrącić go do lochu, ani tym bardziej torturować bez prawomocnego wyroku sądu szlacheckiego. Niemniej Starski doskonale wiedział, że przy odrobinie dobrej woli władza może obejść każde prawo, więc na wszelki wypadek lepiej było nie pchać się strażnikom pod palce.
Niestety jego zleceniodawca wyraźnie zażyczył sobie spotkania na Małym Rynku w Hondalbergu, więc Adam nie miał wyboru i musiał jakoś przeczekać te dwa lub trzy dni, które dzieliły go od umówionego spotkania. Wynajął więc pokój u szewca partacza, który wykonywał prywatne zlecenia jakiegoś magnata. A że do cechu nie należał, to i pytań nie zadawał, ani biegać z donosem do władz specjalnie nie miał ochoty. Wiadomo, miasto broniło interesów cechów.
I tak każdego dnia między jedenastą a pierwszą pojawiał się na rynku czekając na tajemniczego „przyjaciela z Panajahary”, jak jego zleceniodawca podpisał się był na liście. List zresztą wyglądał na dzieło osoby niespełna rozumu lub też przynajmniej pragnącej za taką uchodzić. Gdyby nie całkiem konkretna i przekonywująca sakiewka dołączona do listu, Starski cisnąłby papier w ogień i przyjął jakąś normalniejszą robotę.
Tak więc czekał. Jednak podobnie jak Hondalberg nie był najlepszym miejscem na spotkanie, tak rynek nie był najlepszym miejscem na długie oczekiwanie. Za dużo ludzi, zbyt wiele hałasu, za łatwo przez przypadek wpakować się w kłopoty.
Na dodatek Sakriver nudził się niemożebnie i nie dawał mu chwili spokoju. Sakriver był złośliwym demonem, który kilka lat temu zamieszkał w głowie Adama w wyniku nieopatrznego wejścia w pentagram w połowie magicznej inkantacji. Starski stracił wtedy przytomność i ocknął się kilka godzin później ze skrzekliwym głosem złorzeczącym mu pod czaszką. Przeżył z nim jak we śnie kilkanaście miesięcy lub może nawet dwa lata. Nie pamiętał dokładnie, bo cały czas balansował na granicy obłędu, szczególnie gdy Sakriver usiłował przejąć kontrolę nad jego umysłem. demon przeliczył się jednak. Adam przeżył, choć przybyło mu sporo siwych włosów i kilka nerwowych tików.
Zresztą długo nie wiedział, co mu jest. Wyjaśnił mu to dopiero pewien żydowski mag, którego w jakimś pijackim widzie o mało nie zarąbał mieczem na stopniach jego domu. Na szczęście był wtedy zbyt pijany i nie trafił, przewracając się w śnieg u stóp maga, a starzec celnym ciosem okutej żelazem nagojki pozbawił go przytomności. Mógł go właściwie zostawić, by zamarzł tam w rynsztoku Vacalares, ale zamiast tego zabrał do swego domu i zbadał. Ot, głupiec miał szczęście i trafił na dobrego człowieka.
„Masz w głowie demona, młody człowieku” — powiedział — „Nie w mojej mocy, go stamtąd wypędzić.” „Ale jest jakiś sposób?” „Zawsze jest, ale nie znam nikogo, kto potrafiłby uporać się z tym gatunkiem (choć, jak sam rozumiesz, naprawdę dobrzy specjaliści od demonów, raczej nie chwalą się swoją wiedzą, by nie skończyć na stosie.” „Co w takim razie mogę zrobić?” „Nic. Musisz do niego przywyknąć. W zasadzie najgorsze masz już za sobą. Jeśli przetrwałeś do tej pory - a Bóg mi świadkiem, nie sądziłem, że to możliwe, twardą masz duszę chłopcze - to dalej już sobie poradzisz. Tutaj masz magiczną recepturę, która ci trochę pomoże.” „Co to jest, narkotyk?” „Nie, w żadnym wypadku, w twoim stanie powinieneś unikać wszelkich używek. Recepturę tę dał mi kiedyś mój stary przyjaciel z Panajahary. Mieszasz składniki z wodą, rozrabiasz w moździerzu lub w misce w proporcji jeden do jednego. Czekasz aż stwardnieje i wyschnie i suszysz na słońcu lub kominie przez pół dnia. Potem zawijasz w płótno i w razie potrzeby odcinasz niewielki kawałeczek, o taki na czubek palca. Bierzesz do ust i żujesz tak długo, jak długo masz ochotę, potem wypluwasz, nie przełykasz.” „Pomoże?” „Żucie pozwala skanalizować energie, którymi Sakriver próbuje cię kontrolować, złość, niepewność, nienawiść, nawet strach wyładowują się wtedy w prostej i dość nieszkodliwej czynności. Cały sekret. Równie dobrze mógłbyś rzeźbić w drewnie, ale żucie jest mniej kłopotliwe i nie absorbuje rąk. Ponadto jeśli dodasz trochę mięty, będziesz miał zawsze świeży oddech” - zachichotał.
Od tego czasu jakoś sobie z Sakriverem żyli razem. Demon nadal gdakał mu w głowie, czasem nawet próbował podsuwać własne myśli, ale Adam nauczył się go ignorować. A demoniczny towarzysz drażnił go już chyba tylko dla tego, że taką miał po prostu piekielną naturę.
„Popatrz tam, no obejrzyj się, rusz głową, popatrz jaki krągły towarek.” Adam westchnął. „Stoisz jak jaki dupek pod ścianą, zjadłbyś coś, może jabłko.” Starski ruszył się spod kolumny i zaklął cicho. Znów prawie dał się złapać na starą sztuczkę - demon naśladował barwę i ton jego myśli, a miał do tego iście diabelski talent. Szlachcic cofnął się pod ścianę i poprawił rapier. Kiedyś w końcu znajdzie sposób, aby się drania pozbyć. Choćby miało mu to zająć resztę życia. Rzucił okiem w kierunku, gdzie Sakriver chciał go posłać. Nie mylił się, przeciwległym skrajem rynku spacerowało od niechcenia trzech strażników. Jak zwykle złośliwiec usiłował wpakować go w kłopoty.
„Tchórz!” zaświergotał głos pod czaszką i szarpnął struny wyrzutów sumienia. Adam tylko mocniej zacisnął zęby. „Zaraz przejdzie” - pomyślał. „A może nie?”. Coośś się święciło. Demon potrafił wyczuwać zbliżające się kłopoty i zwiększał wtedy aktywność licząc, że Starski rozproszony łatwiej popełni błąd. Szlachcic odruchowo sprawdził ekwipunek: ukryte noże, linki i ładownice z akcesoriami na specjalne okazje.
Nagle jak spod ziemi zmaterializował się przed nim czarnowłosy chłopiec w mniej lub bardziej nieokreślonym wieku. - Pan jest rzezimieszkiieem, prawdziwym? - szepnął. Starski spojrzał na szkraba marszcząc brwi. Miało być groźnie, ale chyba mu nie wyszło. - Nie twoja sprawa - waarrknął. Może za ostro, ale to znów Sakriver dał znać o sobie. - Ktoś cię obserwuje głłuupku. Od wczoraj - parsknął ulicznik i cisnął w Adama jakimś błyszczącym przedmiotem. Starski odruchowo chwycił pocisk w locie. Małe, ale ciężkie. W półmroku pod arkadami nie widział wyraźnie, co to takiego. Wysunął dłoń do światła. Ot figurka Neptuna identyczna jak posąg zdobiący fontannę na Targu Morskim. Podobną można było dostać za parę groszy u pierwszej lepszej przekupki. O takiej jak ta furia wtaczająca się właśśnie w półmrok pod arkadami...
Dostrzegłszy figurkę w ręku Adama rozdarła się na całe gardło: „Złodziej! Ludzie pomocy! Łapać złodzieja!” chłopiec gdzieś zniknął. „Uciekaj!” wrzasnął mu Sakriver w głowie i spróbował przejąć kontrolę nad nogami. Starski zagryzł język aż do bólu i krokiem na tyle pewnym, na ile było go w tej chwili stać podszedł do przekupki. - Odzyskałem waszą włassnność dobra kobieto - rzekł kłaniając się lekko akurat tyle, ile wypadało względem mieszczki. - Niestety złodziej uciekł. Kobiecina zamilkła. Po manierach i stroju poznała szlachcica, który nie rusz nie wyglądał na złodzieja. Na najemnego mordercę lub żołnierza tak, ale nie na złodzieja. Przyglądając się Adamowi podejrzliwie, odebrała od niego posążek. - Szczęść Boże - uchyliiłł kapelusza. Kramarka wymamrotała niewyraźnie kilka słów. Może w podziękowaniu, a może wręcz przeciwnie. Odwrócił się na pięcie. Nie miał zamiaru czekać, aż zjawią się zwabieni rwetesem strażnicy. Kobiecina na szczęście nie wiedziała o jego prywatnych zatargach z Vandee’m. Dla niej każdy szlachcic był kimś, kogo twarda ręka prawa chroniła na pewno mocniej niż prostą, niezamożną mieszczkę.
Co umożliwiło Adamowi ulotnienie się po cichu. Na nieszczęście ze spotkania dzisiaj, nici. Kimkolwiek był jego tajemniczy „przyjaciel z Panajahary”, będzie się musiał uzbroić w cierpliwość. Tymczasem ruszył pewnym krokiem w kierunku kwatery. Znudzony liczył kroki. Przedwczoraj wyszło mu 1215, wczoraj 1222, ciekawe, czy i dzisiaj uda mu się poprawić ten wynik?
Zaraz za skrzypiącym na wietrze jak zarzynane prosie szyldem rzeźnika skręcił w boczną uliczkę prowadzącą skrótem do jego szewca. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch za węgłem najbliższego domu. Dłoń automatycznie powędrowała ku rękojeści rapiera. „Zasadzka!” usłyszał wycie pod czaszką. W takich chwilach Sakriver okazywał się nieoceniony. Może był złośliwy do obłędu, ale na szczęście nie był pozbawiony instynktu samozachowawczego. Z tego czego dowiedział się od żydowskiego mędrca, gdyby zginął, demon pozostałby przywiązany do jego ciała aż do momentu, gdy ostatnia kosteczka tego, co kiedyś było Adamem Starskim, obróciła się w pył. Co dla Sakrivera mogłoby oznaczać nawet kilka stuleci uwięzienia w tym samym miejscu bez żadnej żywej istoty do dręczenia — od tego nawet demon może oszaleć.
Tymczasem napastnicy ufni widać w swą liczebną przewagę wyszli z ukrycia. Było ich sześciu: czterech przed nim i dwóch za plecami. Dwaj ostatni widocznie ubezpieczali towarzyszy od strony ulicy, z której przyszedł. Nie widział ich, ale dzięki Sakriverovi dokładnie wiedział, gdzie są. Zmysły demona, do których za przyzwoleniem złośliwca uzyskiwał dostęp, były znacznie lepiej rozwinięte od ludzkich i uzbrajały go w chwili zagrożenia nadnatruralne możliwości percepcji.
Ci z przodu wyszli na niego z obnażoną bronią nie bawiąc się w żadne groźby, nie fatygując się nawet, by dla pozoru rzucić chociażby zwyczajowe „Wyskakuj z sakiewki!”. Znaczy się polowali na niego. Znaczy się byli znajomymi „przyjaciela z Panajahary”. Niekoniecznie dobrymi. Sześciu drabów w wąskiej uliczce to aż nadto, by załatwić jednego człowieka.
Pękła tama i włókna jestestwa Sakrivera przeniknęły do żył i mięśni człowieka przejmując nad nim kontrolę.
Pierwszy z lewej, był widać trochę odważniejszy od towarzyszy, gdyż wysunął się pół kroku do przodu. Zginął nim zdążył się poruszyć. Dzięki Sakriverowi Starski czytał w myślach przeciwnika i wiedział, co tamten zamierza zanim drab sam to sobie uświadomił. Zarośnięty olbrzym za plecami chciał pchnąć rapierem w odsłonięte plecy szlachcica. Zardzewiały, pewnie nigdy nie czyszczony, ciężki kawaleryjski rapier przeszył jednak tylko powietrze pod łokciem Adama. Zbyt wolno, zbyt wolno, zbyt wolno. Nie zdążył cofnąć, gdy nie wiadomo jak i kiedy w tył na oślep ciśnięty sztylet frygnął, błysnął i z mlaskiem wbił się w jego oko. O ziemię uderzył równo z bratem, gdy czubek rapiera Adama siejąc i kapiąc kroplami krwi z rozerwanego właśnie gardła skręcił, odwinął i cicho zbił zasłonę czwartego. Szczęk, błysk, jęk, trup. Dopiero teraz do pozostałych dwóch dotarło, że towarzysze już leżą i nie żyją. Cóż jednak, padli nim zrozumieli.
Adam automatycznie, nie myśląc o tym co robi, wytarł rapier i sztylet o skraj płaszcza jednego z napastników. W głowie nadal kołatała mu ostatnia myśl zabitego: „Boże, on walczy jak diabeł...” Stał chwilę drżąc cały i ciężko łapiąc oddech. Przed oczami przelatywały mus strzępy błyskawic i barwne koła, gdy Sakriver wracał do swojej kryjówki, gdzieś głęboko pod czaszką.
Oddawał demonowi kontrolę nad swoim ciałem, zgoda. Ale kontakt dawał Adamowi na moment astralną więź ze swym dręczycielem, pozwalając wyrwać co nieco z jego sekretów. Gdyby zespolenie trwało dłużej do chwili, gdy upojenie walką nie otępia już umysłu, miałby szansę sięgnąć do samego jądra jestestwa demona. Sakriver czmychnął więc czym prędzej. To człowiek miał być w tym związku marionetką. „Taka jest kolej rzeczy” - myślał.
Adam roześmiał się bezgłośnie wypluwając tym samym z duszy resztki euforii. I już prawie spokojny zabrał się do przeszukiwania zabitych. Właściwie gdyby był w pełni normalny, pozostawiłby któregoś przy życiu, by wypytać, co i jak. Taka finezja jednak nie była możliwa, gdy człowiek miał na karku Sakrivera. Opróżnił sakiewki, zerwał z szyi herszta napastników medalion, a z rękawa jego koszuli wyciągnął jakieś pismo. Na więcej nie miał czasu. Pora znikać, zanim ktoś przypadkiem zajrzy w zaułek. Oczywiście to jego napadnięto. Vandee zapewne by mu uwierzył, po czym ciesząc się ze wspaniałego pretekstu i tak wtrąciłby do lochu lub dla przyjemności posłał na tortury.
Szybkim, a cichym wyćwiczonym na niejednym dachu i niejednym bruku krokiem umknął w głąb zaułka. Związanej postaci ukrytej w cieniu za węgłem budynku oczywiście nie zauważył. Zresztą nie była duża.
* * * W małej zatoczce u wybrzeży Wyspy Czterech Dębów stała niewielka karawela. Vigo wychylił się przez reling, szalupa pchana sprawnymi ramionami szóstki marynarzy wolno sunęła ku statkowi. Z tyłu oparty o beczkę przysiadł ponury człowiek w granatowym płaszczu. Oficer sięgnął po lunetę. Tknięty nagłym przeczuciem skierował okular na czarną ostrogę lądu zamykającą zatoczkę od północy. Coś mignęło między drzewami, czy tylko mu się zdawało? Obrócił tubus, by wyregulować ostrość. Nie mylił się! To maszt! Jakiś statek wypływał powoli zza cypla, a na maszcie nie miał żadnej bandery. Zły znak! W tej okolicy raczej nie należało oczekiwać zbłąkanego kupca. „Bazyliszek” też nie był co prawda handlową łajba i miał kilka rur na pokładzie, ale przybysz miał przewagę manewru i korzystniejszy wiatr. Zanim zdążą podnieść kotwicę, może ich już odciąć od otwartego morza. I do tego jeszcze ich Rames Petia Ganet, który mógłby ich wspomóc swymi piekielnymi sztuczkami, siedział daleko, w kołyszącej się na falach szalupie. chcieli, czy nie, musieli na niego zaczekać.Trzeba było jednak powiadomić starego. -Geza! Ludzie na stanowiska! wybierać kottwwicę, tylko po cichu - rozkazał półgłosem bosmanowi - Ja obudzę kapitana. Pobiegł w kierunku kajuty skrytej w tylnym kasztelu karaweli. Naokoło marynarze ruszyli do lin.
Tym czasem na łodzi oficjalny przedstawiciel Komisji Odchyleń, Rames Petia Ganet, dostrzegłszy, że na pokładzie „Bazyliszka” dzieje się coś niezwykłego, ponaglał marynarzy do większego wysiłku: -Żywiej bracia! Wybierają kotwicę! Tu o nnaaszą skórę chodzi! Pióra wioseł zaczęły szybciej uderzać w ciemne wody zatoki, a Rames Petia Ganet z konieczności bezczynny, bowiem na łodzi nie było piątej pary wioseł, w milczeniu patrzył jak mięśnie marynarzy prężą się w wysiłku. Nawet nie wiedzieli, jak ważny ładunek wiozą na tej łodzi. Oczywiście liczyły się też beczki ze słodką wodą. Cenne, bo tej którą mieli na statku nie dawało się już dłużej pić, niemniej prawdziwy skarb spoczywał w niewielkiej szkatułce u stóp Komisarza na dnie łodzi.
W czasie gdy marynarze zajmowali się uzupełnianiem zapasów wody Rames Petia Ganet samotnie wyprawił się do opuszczonych ruin przycupniętych na stoku wzgórza zajmującego centralną część wyspy. W zasadzie nie były to nawet porządne ruiny. Ot kilka kamieni i resztka bramy, których nawet nie było widać z brzegu, bo porastające wyspę dęby zasłaniały je dość dokładnie. I jeszcze dziura w ziemi, pozostałość po loszku lub piwnicy.
Jednak wyglądające na pozór dość nieszczególnie ruiny, skrywały sporo tajemnic. Tu właśnie swego czasu żył i pracował Rudolf Silvernicus bez wątpienia jeden z najbardziej ekscentrycznych, a może również najgenialniejszych Sztukmistrzów ubiegłego stulecia Dziwne, że nawet ślad nie pozostał po jego pracowni i bibliotece. Krążąca wśród poszukiwaczy skarbów legenda głosiła, że tuż przed śmiercią Rudolf przeniósł je potężnym zaklęciem do innego wymiaru i tylko raz do roku w dzień Czarnego Słońca na moment na wyspie pojawiają się wrota, pozwalające odważnemu śmiałkowi dostać się do środka.
Komisja sprawdziła tę legendę — nie było w niej ni cienia prawdy. Rames Petia Ganet nie szukał jednak na wyspie legendarnej pracowni — jego celem było niewielkie zawiniątko ukryte pod na wpół zwaloną ścianą w loszku pod ruinami. Niepozorny kawałek zetlałej już skóry skrywał skarb nielada —prawdziwy Valpurgisometr. Rzecz dla Komisji Odchyleń cenniejszą niźli wory złota i stosy magicznych artefaktów.
Wyglądało jednak na to, że ten skarb nie trafi do Kapituły Komisji w stołecznym Skleihiven. Zza cypla wychynął właśnie bowiem szybki okręt i nawet komisarz, nie znający się przecież na morskim dziele bez trudu rozpoznał smukły kadłub „Kormorana”. „No to jesteśmy zgubieni.” - pomyślał - „Wszystko na nic.”
<>„Bazyliszek” tym czasem zaczął nabierać wiatru w żagle, sposobiąc się do ucieczki. Nie miał jednak zbyt wielkich szans. „Kormoran” dopadnie go, zanim królewska karawela wypłynie z osłoniętej od wiatru zatoczki na pełne morze. I jego kapitan Herman Tebenez doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale stary wilk morski po prostu nie zwykł się poddawać bez walki. Nawet komuś takiemu jak kapitan „Kormorana”.
* * *
Pokoik na poddaszu domu szewca nie grzeszył ani wykwintnym wystrojem, ani nadmierną przestronnością. Prawdę powiedziawszy Adam, choć olbrzymem na pewno nie był miałby spore kłopoty, by się w nim porządnie wyprostować. Zresztą nawet chodząc lekko przygrabiony musiał cały czas uważać, by nie zawadzić głową o jedną z grubych sosnowych belek, na których wspierał się dach. Ale też Starski nie zwykł wykorzystywać tego pokoju do spacerów. Co to by zresztą był za spacer? Nawet nie cztery kroki! Wystarczała mu w zupełności prycza pod ścianą, niewielki stolik obok niej i dwie półki pod oknem.
Właśnie usiadł za stołem i wyciągnąwszy z ciśniętego niedbale pod oknem saka kartkę papieru i ołowiany rysik próbował wykreślić schemat projektu, nad którym od pewnego czasu pracował. Nie szło mu to zupełnie. Przeżycia dzisiejszego dnia sprawiały, że za nic nie potrafił skoncentrować myśli na dość abstrakcyjnym problemie technicznym, który próbował rozwiązać. Dobrze, że choć Sakriver, widać równie zmęczony walką, przysypiał w najdalszych zakamarkach umysłu.
Zniechęcony bezowocnymi próbami wykreślenia czegoś sensownego, postanowił przyjrzeć się przedmiotom, które zabrał napastnikom. Najbardziej oczywistą sprawą były monety — całkiem przyzwoita sumka. Znaczy się, ktoś najprawdopodobniej zapłacił zbirom za ja jego głowę. Monety były prawdziwe i nie wyróżniały się niczym szczególnym, więc szybko podążyły do mieszka. Na dłużej uwagę Adama przyciągnął natomiast medalion. Srebrny łeb wilka z wyszczerzonymi kłami i dewizą, która po przełożeniu z łaciny brzmiałaby (przynajmniej tak mu się wydawało, bo z językiem Owidiusza Starski był zawsze trochę na bakier): „Miecza dobywaj tylko przeciw bestiom w ludzkiej skórze.”
Sentencja godna gildii zawodowych łowców wilkołaków lub innego równie zwariowanego zakonu. Zresztą wśród takich właśnie ludzi zazwyczaj rekrutowano najemnych zabójców. Medalion nic mu nie mówił. Zmierzył go suwakiem logarytmicznym. Proporcje jednak nie skazywały na to, by był magiczny. Oczywiście srebro, z którego go zrobiono samo w sobie miało określoną wartość i potencjał. Wsunął krążek metalu do kieszeni kurtki.
Ostatnim z zabranych napastnikom fantów było pismo. Starski rozwinął rulon papieru i zaczął czytać: „Temu kto to pismo przedstawi, należy...”
W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się tak gwałtownie, że Adam prawie podskoczył na swojej pryczy. Tak się przyzwyczaił do alarmów Sakrivera, że gdy ten na moment zasnął, poczuł się niemalże jak bez ręki. Odruchowo sięgnął po leżący na posłaniu rapier, ale zaraz cofnął dłoń. W drzwiach stał bowiem nie kto inny, jak mały ulicznik, który na rynku wcisnął mu w dłonie skradziony posążek. Teraz jednak daleko mu było do tamtej wesołości. Prawe oko miał podbite, a z jego rozciętej wargi kapała krew. ¦wieże rozcięcie musiało się widać właśnie przed chwilą na nowo otworzyć.
-O jedną kradzież za dużo? - zapytał Starrsski spoglądając na zbolały kłębek nieszczęścia stojący w jego drzwiach. -Wypchaj się! - warknął chłopczyk zupełniiee nie chłopięcym głosem. Adama gwałtownie skręciło w środku. To Sakriver wyczuł wreszcie, że coś jest nie tak i zaczął swój zwyczajowy taniec, wszystkimi demonicznymi zmysłami starając się ustalić, z czym ma do czynienia.
Chłopiec przekręcił zdecydowanym ruchem pierścień na palcu i maskująca iluzja rozmyła się jak dym. Zamiast miejskiego obdartusa stał teraz przed Adamem postawny szlachcic w zielonym kubraku i skórzanym kapeluszu ze strusim piórem. Siniaki jednak nie zniknęły.
-Gdybyś waszmość pobiegł za mną, gdy podrrzzuciłem ci ten posążek, obaj uniknęlibyśmy wielu nieprzyjemności. Ja nie byłbym poobijany, w każdym razie. -Ramon z Panajahary? -W rzeczy samej. Oto połówka monety, którraa obiecałem przedstawić. - rzucił na stół wytarty, miedziany pieniążek - Mogę usiąść?
Adam skinął głową, przykładając do wyszczerbionego krążka swoją połówkę monety. Szlachcic tym czasem opadł na pryczę rozcierając palcem rozciętą wargę.
-Gdybyś się waszmość wtedy zatrzymał i roozzejrzał naokoło, po tej jatce, którą bardzo zgrabnie sprawiłeś, nie spędził bym trzech pacierzy leżąc w błocie związany jak baleron. -Wybaczcie, nie mam najlepszych doświadczzeeń z miejscowa strażą. -Za to ja mam i owszem. Kolejny pacierz ssttraciłem, na wyjaśnianiu dlaczego lezę spętany, jak prosię obok sześciu zarżniętych w trupa drabów oraz czego najwięksi miejscowi zabijacy mogli chcieć od kilkuletniego chłopca. -A czego chcieli? - spytał Starski z głuppiia frant. -A to muszę wszystko od początku... Masz mmoże waszmość coś do przepłukania gardła?
Adam sięgnął na kupkę i sprawnie rozlał do dwóch kubków czerwonawy płyn. Ramon upił łyk i uśmiechnął się z uznaniem: -Całkiem znośne, znać nie kupowane w tuteejjszych karczmach. -Znalazłem w rozbitym wozie na gościńcu, rrabowanym przez trzech zbirów. Niestety trochę za późno, kupiec już nie żył. Wziąłem trzy butelki na pamiątkę. -Przejdźmy do rzeczy, nie chciałbym niepoottrzebnie nająć czasu. W mieście jest w końcu człowiek, który najął tych sześciu. -W czym rzecz? -Jesteś waszmość jedynym spośród znanych mmi mieczy do wynajęcia, który zna się na jeometrii, algebrze i naukach ścisłych. Masz co prawda reputację szaleńca, ale sądzę, że są to tylko plotki gminu, który wszędzie doszukuje się tajemnicy. A ja potrzebuję człowieka, który potrafi odróżnić logarytm od algorytmu. -Na co wam ta moja wiedza? Chyba nie zamiieerzacie zlecić mi zabójstwa jakiejś liczby niewymiernej? Nieźle robię mieczem, ale to chyba nie wystarczy. -Nie dworuj sobie mości Adamie. Przyszedłłeem do was z naprawdę poważną sprawą. Jesteście zabójcą ludzi i chodzi mi o to, żebyście zabili pewnego człowieka. Wyciągając jednak od niego wpierwej pewną formułę. -I chodzi oto, żebym, zanim poderżnę mu ggaardło, upewnił się, że odpowiedź jest właściwa, a niewdzięcznik nie próbuje łgać przed śmiercią. -Bystrzyście panie Starski. Właśnie dlateeggo was potrzebuję. - Ramon mimochodem przesunął kubek na drugą stronę stołu. -A można wiedzieć, czegoż to formuła? > -Można, nic tu nie jest tajne. Ale to dłuużższa historia. -Posłucham. -W takim razie słuchajcie. - szlachcic z ppięknego grodu Panajahary wzruszył ramionami. - Słyszeliście może o przyrządzie zwanym Valpurgisometrem? -Coś mi się o uszy obiło. - mruknął Starsskki, czując jak Sakriver pod jego czaszką szarpie się niczym ryba na uwięzi.
Demon wiedział coś więcej. Pierwszy raz Adam zauważył, by złośliwiec czegoś się bał. Modląc się, aby niepokój Sakrivera nie odbił się na jego twarzy, kontynuował: -To legendarny na wpół magiczny, na wpół mmatematyczny przyrząd skonstruowany przez sławnego sztukmistrza Rudolfa Silvernicusa, podobno na podstawie zapisków pewnego szalonego Araba, ale może to tylko złośliwe plotki rozsiewane przez zawistnych konfratrów. -To plotki. - potwierdził Ramon, o ułamekk sekundy zbyt szybko. Gdyby nie Sakriver, Adam pewnie nawet by tego nie zauważył, ale jednym ze złośliwych nawyków demona było podkręcanie paranoi Adama, dzięki czemu szlachcica bardzo trudno było oszukać. Przynajmniej wszystkim poza Sakriverem. -Podobno jest to coś w rodzaju mechanicznoo-logiczno-algorytmicznego analizatora przepływów Multiversum, umożliwiającego uzyskiwanie lokalnych przybliżeń kamienia filozoficznego. -Dużo waszmość wiesz - gwizdnął Panajaharrcczyk z uznaniem. -Staram się być na bieżąco. Zarówno jeślii chodzi o nauki ezoteryczne, jak i sztukę, czy politykę. -To zdecydowanie wykracza poza powszechnąą wiedzę, nawet w kręgach akademickich. -Trafiłem kiedyś w kiblu biblioteki uniweerrsyteckiej na ściągę, zgubioną tam widocznie przez jakiegoś żaka, który widocznie przed egzaminem dostał ataku sraczki ze strachu przed egzaminem. -Żarty sobie waszmość stroisz! -Absolutnie! To szczera prawda. Takie rzeecczy się zdarzają. Czasem najciekawszą wiedzę można znaleźć w najgłupszym miejscu. Jednego wszakże nie wiem: do czego właściwie służy kamień filozoficzny? -W największym uproszczeniu: do rozstrzyggaania problemów filozoficznych. Można go na przykład spytać o istotę bytu. -I udziela odpowiedzi? Kamień? -Kamień to nazwa, którą my, ludzie nadaliiśśmy temu dziwacznemu obiektowi. Równie dobrze można by go chyba nazwać kwiatem, czy klejnotem. Odpowiedzi owszem udziela, ale cała sztuka polega na tym, żeby je później zrozumieć. Do legendy przeszła odpowiedź, której projekcja kamienia udzieliła podobno Silvernicusowi, gdy zadał jej pytanie o istotę bytu. -...? -„Istotą bytu jest przechowywanie zznnaków w nicości i jedności.”
Demon w głowie Adama zaczął chichotać przeraźliwie. -Nie rozumiem. -Nikt tego nie rozumie, ale odpowiedź zappiisaliśmy, może w przyszłości ktoś z naszych następców ją pojmie. -Zapisaliśmy? -Pora odkryć karty mości Starski. Przysyłłaa mnie Wielka Loża Sztukmistrzów z Panajahary. -Nie macie najlepszej reputacji. -Popełniamy błędy jak każdy, kto stara siięę coś robić dla ludzi, a że ich nie ukrywamy, to i nie mamy najlepszej opinii. -Za to podobno solidnie płacicie. -A to też plotki. Jak wszyscy, my też mammyy ograniczony budżet. -To na co mogę liczyć? -Na zwrot kosztów poszukiwań plus dziesięęćć procent prowizji. -Ile tego będzie, tak na oko? -Tego nie wiemy, ale obawiamy się, że posszzukiwania będą długie i kosztowne. -A skąd wiecie, że nie będę przedłużał poosszukiwań w nieskończoność? - szlachcic uśmiechnął się pod wąsem. -Z dwóch powodów mości Adamie: po pierwszzee człowiek nieuczciwy nigdy nie zadałby takiego pytania. Po drugie, możecie mi wierzyć kawalerze, że szukając waszmości dokładnie upewniłem się, z kim będę miał do czynienia i wiem, lepiej może nawet niż wy sami, jakim człowiekiem jesteście. A jesteście nie tylko uczciwi, ale jeszcze ciekawscy jak kot. I dla zaspokojenia tego demona, co wam (wybaczcie kawalerze hiperbolę) siedzi pod czaszką, będziecie się starali możliwie szybko doprowadzić poszukiwania do końca. -W takim razie, jak rozumiem, nie wiecie,, kim jest człowiek, którego mam zabić? -Bystrzyście panie Adamie. Nie wiemy kim bbędzie, bo macie zabić ostatniego właściciela formuły Valpurgisometru, kimkolwiek by nie był. Wiemy bowiem z przepowiedni, że będzie to człek szalony, a w rękach szaleńca formuła ta może być prawdziwym zagrożeniem dla świata.
Coś wewnątrz duszy szlachcica oblizało się ze smakiem, nie pozwalając jednak swojej marionetce choćby mrugnięciem oczu zdradzić się, jak niebezpieczna będzie ta formuła w rękach Adama. -Wiemy jedynie, gdzie należy rozpocząć poosszukiwania - kontynuował Ramon - według zapisków Rudolfa Silvernicusa poosszukiwania należy rozpocząć za morzem, w ziemiach należących już do Orientu, a konkretnie w mieście Haju el-Haju. -Nigdy tam nie byłem. -Ale wiecie, jak tam dojechać. -Jak każdy, kto choć trochę potrafi czytaaćć mapy. -Nawet nie wiecie, mości Starski, jak rzaaddka to umiejętność. Zdecydowanie nie doceniacie wykształcenia, które zdobyliście. To jak, podejmujecie się? -Owszem, mości Ramonie. -W takim razie oto sakiewka na pokrycie ppooczątkowych wydatków, a do glejt, który da wam dostęp do kredytu w każdym z domów bankowych, które współpracują z naszą Lożą.
Na stole wylądowała sakiewka, trzeba przyznać całkiem pokaźnych rozmiarów. Starski zajrzał do środka. Złoto, srebro, trochę miedzi. Można było za to kupić wszystkie dobra jego ojca, którego przecież stać było, by posłać dwóch synów na całkiem dobre uniwersytety. (Nie na wiele to się jednak zdało, bo Benedykt nie miał cierpliwości do ślęczenia nad książkami, a młodszy syn barona Starskiego ciągle pakował się w jakieś kłopoty).
-Lepiej chyba kawalerze żebyśmy opuścili HHondalberg najszybciej, jak się tylko da. Mimo całej mojej magii nie wiem bowiem, kto mnie napadł, a lepiej złego nie kusić. Kiedy będziecie gotowi do drogi. -Do zmierzchu jeszcze trochę czasu, choćbbyy zaraz. -To dobrze, bo znam gościnny dom tuż za mmiiastem, gdzie możemy się zatrzymać, tam przekażę wam mapy i dopowiem resztę. -W takim się zbierajmy się do drogi - Adaamm kiwnął głową i podniósłszy się z pryczy zabrał się za zbieranie swojego skromnego dobytku. Ramon przekręcił pierścień na palcu ponownie upodobniając się do miejskiego urwisa. W chwilę później obaj mężczyźni opuścili dom szewca, pozostawiając rzemieślnika w nieświadomości, dlaczego jego lokator opuścił opłacony przecież na kilka dni z góry pokój.
Przyczynę znał tylko mały synek szewca, który akurat tego dnia przeglądał dwa rękopisy wycyganione od ulicznego handlarza (jeden o smokach, a drugi o podstawach zielarstwa i przyczynach oraz sposobach leczenia niestrawności), który podsłuchał cała rozmowę przytknąwszy ucho do przewodu kominowego. Tajemnicza historia o Sakriverze, z której prawdę powiedziawszy zrozumiał niewiele, miała go w przyszłości natchnąć do wielkich czynów. Ale to już zupełnie inna historia.
* * *
Dragan przywiązał konie do złamanego drzewa. Na luźnym sznurze, aby mogły pożywiać się rosnącą wokół trawą. Marta patrzyła na jego opalone ramiona. Lubiła tak spoglądać ukradkiem, jak krząta się przy zwierzętach. mimo tylu lat spędzonych razem, ciągle przecież odnajdywała w nim coś co ją fascynowało i sprawiało, że to ciepłe uczucie w okolicach serca, które odczuwają tylko prawdziwie zakochani nadal jej nie opuszczało. -Słyszałam po drodze strumień, Dragan. Póójjdę po wodę. -Dobrze, tylko nie dźwigaj za dużo i uważżaaj na siebie - odparł nie odwracając się. Niby zamyślony, ale w głosie słyszała miłą dla serca troskę.
Marta chwyciła wiaderko i nucąc cichutko pobiegła przez las w kierunku, skąd słyszała szmer strumyka. Nie uszła nawet trójsta kroków, gdy ścieżka rozszerzyła się w niewielką polanę, której środkiem pomykał żwawy leśny strumyk. Dno było gliniaste, a woda przejrzysta. Dziewczyna podeszła do brzegu i przykucnąwszy zanurzyła wiadro w toni, starając się nałapać niezmąconej wody z samego środka nurtu. W zamyśleniu spoglądała, jak na szklistej powierzchni strumienia naokoło kubełka formują się wiry i zmarszczki. Nagle za sobą usłyszała jakiś hałas. Poderwała się gwałtownie, wyrywając wiadro z wody.
Z lasu wyjechał szlachcic na karym koniu. Ubrany był starannie, aczkolwiek bez zbytniego zbytku. Czarny strój dobrano do podróży raczej, a nie by błyszczeć na dworach. Jedyną odrobiną ekstrawagancji był obszerny kapelusz ze strusim piórem. W dłoni trzymał obnażony rapier. -Wybaczcie panienko. - odezwał się nieznaajjomy - Którędy do drogi? Dziewczyna otwarła usta, ale ze ściśniętego strachem gardła nie wydobył się żaden dźwięk. „Szlachcic z bronią w środku lasu! zrobi ze mną, co zechce! Nawet nie krzyknę, bo Dragan przybiegłby na pomoc i głupio zginął.” - przemknęło jej przez myśl. Jeździec tymczasem stał nieruchomy, wyraźnie zaskoczony milczeniem dziewczyny. Wreszcie spojrzał na trzymaną w dłoni klingę i w nagłym olśnieniu wsunął ją do pochwy. -Wybaczcie panienko, że przestraszyłem. ZZaaskoczyli nas zbóje na królewskim trakcie i zmuszony byłem salwować się na przełaj przez las. Drogę zgubiłem. Adam Starski jestem. z Krewnoroga, herbu Głowacz - szlachcic przedstawił się pełnym tytułem, jakby to samo w sobie dawało niechybną rękojmię jego uczciwości. Widocznie jednak jego gest i przyjazny ton głosu, przekonały w końcu dziewczynę, że raczej nic jej z jego strony nie grozi, bo (drżącym jeszcze co prawda głosem) odpowiedziała: -Do drogi blisko panie. Ledwie kilka krokkóów. Obozujemy tam z mężem. Zaprowadzę. -Wdzięczny będę niezmiernie - odparł szlaacchcic, zarzucając na ramię czarny płaszcz, który zsunął mu się podczas chowania rapiera. Spostrzegawcze oko Marty dostrzegło dziurę po kuli. Cóż, szlachcic wyglądał na takiego, co to nie z ziemi, a z robienia bronią żyje.
Rychło dotarli do skraju lasu, gdzie Dragan właśnie rozpalał ogień pod miedzianym kociołkiem zawieszonym nad ogniskiem.. -Adam Starski z Krewnoroga, herbu Głowaczz - przedstawił się szlachcic ponownie - szczęście panie, że na waszą żonę w lesie natrafiłem, bo jeszcze do jutra jechałbym przez chaszcze nie wiedząc, że tuż obok mam drogę. -Zbłądził uciekając przed zbójcami - wyjaśśniła Marta. -Zjecie panie z nami wieczerzę? - spytał DDragan, odkładając na bok niepotrzebne już krzesiwo i hubkę. -Z miłą chęcią, bo mam tylko suchy prowiaannt, ale mogę podzielić się winem - podziękował Adam, zsiadając z konia - Ta droga prowadzi do Ygres, czy Veluvium? Chciałbym dostać się do Ygres. -Macie panie szczęście, to prosta droga ddoo morza. Chyba nawet szybciej dojedziecie tędzy, niż królewskim traktem. Barczysty mężczyzna odebrał od żony wiadro i napełnił kociołek wodą. Martę zawsze dziwiło to, jak łatwo i bez problemów Dragan nawiązywał kontakt z dopiero co spotkanymi ludźmi. Jakby już po pierwszym zdaniu nieznajomego potrafił stwierdzić, czy ma do czynienia z dobrym, czy ze złym człowiekiem. -Można wiedzieć, czemu jechaliście panie ddo Ygres? - spytał - To w końcu raczej wioska rybacka niż prawdziwy port i porządnego statku tam nie uświadczysz. Chyba, że to tajemnica, w takim razie wybaczcie moją ciekawość. -Nie taka wielka tajemnica. Jechaliśmy wrraaz z towarzyszem na spotkanie z kapitanem, który miał nas przeprawić przez morze. Jako, że zdążamy do Orientu, umówiliśmy się z człowiekiem, który ma reputację raczej przemytnika niż uczciwego kupca i wolał nas podjąć z miasta, gdzie królewscy urzędnicy nie zaglądają zbyt często - szlachcic wzruszył ramionami. -A co z pana towarzyszem? Mam nadzieję, żżee nic mu się nie stało? - w głosie Dragana słychać było rzeczywistą troskę. -Straciliśmy się z oczu, gdy wypadli na nnaas zbójcy, ale to człek kuty na cztery rogi, więc sądzę, że też wyszedł cało. Gorsza, że się zgubiliśmy, a bez niego nie mam, co wsiadać na statek.
Marta w tym czasie wsypała do zupy przechowywane w sakwach na wozie jarzyny i niewielki kawałek mięsa z jakiegoś ptaka widocznie upolowanego przez Dragana. -Macie może panie sól? - spytała. -A, owszem - Adam wstał i sięgnął do sakwwyy - Też trochę kolchatki, maggi, ziele północne, estragon i nawet pieprz, ale używajcie oszczędnie, bo drogi - powiedział wręczając dziewczynie pęk skórzanych woreczków. -A wy dokąd zmierzacie? - spytał siadającc obok nabijającego właśnie fajkę Dragana. -Też do Ygres na jarmark - odparł mężczyzznna zaciągając się dymem z czarnego jałowca. Marta trochę wróży i sprzedaje zioła, a ja zatrudnię się jako cieśla przy naprawie łodzi u znajomych rybaków, może komu jaki mebel też wystrugam. Znają mnie w Ygres dobrze to i się trochę grosza zarobi. Będzie jak znalazł na zimę, gdy nijak się z wozem włóczyć po kraju. -A wy cyganie, czy jak? Nie wyglądacie prrzzecież. -Wolni ludzie po prostu. Życie na wozie mmaa swoje zalety. Podatków człowiek nie płaci, do wojska go nie wezmą, a jak wielkie miasta omijać, to i inkwizycja się Marty nie czepi. Tyle, że co to za życie dla kobiety -uśmiechnął się spoglądając na Martę.
Adam ze zrozumieniem pokiwał głową. Tak to już jest na tym świecie, że jeśli człowiek, ci nie miał tego szczęścia, by urodzić się szlachcicem, spróbuje założyć rodzinę, zaraz znajdzie się ktoś silniejszy, kto spróbuje zaciągnąć go do niewolniczej pracy. Samotny mężczyzna może być wolny, bo w końcu niewiele mu do życia potrzeba. Ale rodzina, zwłaszcza rodzina z dziećmi zniesie największe upodlenie, żeby jakoś przetrwać. Chwilę siedzieli tak w milczeniu, Dragan ćmiąc fajkę, Marta mieszając powoli dochodzącą zupę, a Starski przypatrując się ogniowi. W końcu jarzyny rozgotowały się i zasiedli do posiłku.
-Mogę o coś spytać - zagadnął Adam miedzyy jedną a drugą łyżką zupy. -Pytajcie - odparł Dragan, na pozór bez wwaahania, ale na jego brodatej twarzy pojawił się nagle wyraz czujnego skupienia - Najwyżej nie odpowiem. - uśmiechnął się. -Ty i Marta jesteście prostymi ludźmi, a jjednak mówicie, jakbyście niejedną książkę w życiu przeczytali. (Ani nie widać po was zwykłej ludziom niskiego stanu bojaźni i układności względem lepiej urodzonych - pomyślał, ale nie dokończył). -Znać po waszmości, żeście dobrym człowieekkiem - skłamał Dragan przełykając kolejną łyżkę zupy. -To prawda - skłamał Adam. „Dopóki ttrzymam pod kontrolą Sakrivera” - pomyślał. -Możemy mu powiedzieć Dragan, on nas nie zzdradzi przed Komisją - wtrąciła się milcząca dotąd Marta. -Tak? - mężczyzna spojrzał na nią pytająccoo. -Jest nawiedzony, ma w sobie astrala. Czuujję to. -W takim razie ty opowiedz. Mi to nigdy nniie wychodzi. Zaczynam opowiadać o komputerach, lodówkach, bramach międzywymiarowych i efektach kwantowych i ludzie nic z tego nie rozumieją.
Marta kilkoma szybkimi ruchami łyżki dokończyła zupę i wytarłszy usta, rozpoczęła opowieść, którą (gdy się nad nią później zastanowił) Starski ocenił jako jedną z najdziwniejszych historii, jakich przyszło mu w swoim życiu wysłuchać. Pomijając jego własną historię, oczywiście.
W oddali słońce powoli zbierało się, by zniknąć za drzewami, ustępując miejsca nocy. Kwiaty zamykały płatki, a dzienni myśliwi chowali się w swych norach, ustępując miejsca nocnym zwiadowcom. I tylko komary bzyczały niestrudzenie, domagając się swojej zwyczajowej daniny krwi.
-Kiedyś mieszkaliśmy w zupełnie innym świieecie. Takim jakim wasz może się stać za kilka stuleci. Trudno go opisać w dwóch słowach. Ludzi było znacznie więcej. Czasem w jednym mieście żyło tylu, co tutaj w całym kraju. Dzięki odkryciom uczonych nasi chłopi mogli bez trudu wszystkich wyżywić i sami też nie cierpieli głodu. Większość prostych prac wykonywały za nas maszyny... -Co to są maszyny? - spytał Adam, zaskoczzoony, że z ust prostej dziewczyny usłyszał słowo, pochodzące z prac akademickich znanych tylko wąskiemu kręgu wtajemniczonych - jeśli oczywiście nie liczyć takich wścibskich sukinkotów jak Starski. -Wiesz jak działają żarna we młynie? - sppyytał Dragan, a Marta spojrzała na niego z niemym wyrzutem: „Miałeś nie przeszkadzać Dragan”. Ten przechwyciwszy jej spojrzenie skinął przepraszająco głową i odstawiwszy pustą już miskę mruknął: -To ja pójdę po wodę. -Woda obraca koło młyńskie, którego ruch zza pomocą przekładni i kół zębatych przenoszony jest na kamień młyński, co uciera zboże. -No właśnie - Marta klasnęła w dłonie - TToo jest właśnie prosta maszyna. Młynarz znalazł siłę, która porusza jedno młyńskie koło, które z kolei jest siłą napędzającą, spiritus mobilis lub jak u nas mówiono: silnikiem maszyny. A potem za pomocą sprytnej sztuczki jego ruch jest zamieniany w użyteczną pracę: mielenie ziarna. -Koła wodne napędzały wasze maszyny? -Też, ale jest wiele różnych sił, którychh można do tego użyć: jest wiatr, jest moc drzemiąca w piorunach, jest ciepło, które powstaje, gdy spalamy drewno, węgiel, czy oliwę. -Jak ciepło może coś poruszyć - Adam unióóssł brwi. -Możesz zagrzać wodę, która zmieni się w pparę, która poruszy silnik, tak jak podnosi pokrywkę na garnku z zupą. Adam pokiwał głową, jak dotąd wszystko rozumiał. -Można tez użyć sprężyny, czy wahadła, taakk jak w waszych zegarach. Można nagrzać silnik od słońca w ciepły dzień. Sposobów i sposobików jest mnóstwo. Ale posłuchaj lepiej jakie mieliśmy maszyny: mieliśmy wozy bez koni jadące od nich wielokroć szybciej, maszyny co pozwalały nam latać jak ptaki, maszyny przesyłające w mgnieniu oka obrazy i słowa na wielką odległość, maszyny które pozwalały spisywać w swoim wnętrzu książki, a mieściły ich więcej niż wasza największa biblioteka... -W to nie uwierzę! -Uwierz Adamie. Po prostu zapisywały maluuttkie znaczki na ziarnkach piasku, a potem za pomocą czegoś takiego jak szkło powiększające, pozwalały je odczytywać. „W zasadzie nie kłamię.” - pomyślała dziewczyna - „Ale jak inaczej komuś stąd szybko opisać komputer i krzemowy układ scalony. Dobrze, że Dragan poszedł po wodę. Mam tylko nadzieję, że nie spróbuje budować takiej maszyny na podstawie mojego opisu!” -A nazywaliśmy je komputerami, co po naszzeemu znaczyło „liczydło” lub „abak”, bo wiesz, uczeni mężowie wymyślili je po to, aby za nich liczyły. Najlepsze jednak były chyba maszyny, które robiły za nas pranie, zamrażały jedzenie, żeby pozostało świeże, zmywały naczynia lub same kroiły bekon w plasterki lub zmywały naczynia. - zakończyła zgrabnie, widząc Dragana wracającego z dwoma wiaderkami wody. -Zrozumiałem kochanie, dobrze, pozmywam! -- roześmiał się udając naburmuszenie, a Adam zrobił szerokie oczy: „Mężczyzna zmywający naczynia?! Naprawdę byli nie z tego świata!” - Tylko nie zapomnij o alchemii. -A tak - dziewczyna odruchowo poprawiła wwłłosy - nasi al-chemicy też odkryli wiele rzeczy. Mieliśmy substancje, które pozwalały szybko prać i zmywać naczynia. Mieliśmy wspaniałe pachnidła... Dragan spojrzał na nią z uśmiechem „Ech kobiety, myślą tylko o jednym...” -Takie których mogliśmy używać zamiast drreewna, metali i lnu do robienia mebli, maszyn i ubrań. Mieliśmy lekarstwa na większość chorób. Rzadko kto na przykład umierał na zarazę. -I nic nie robiliście, skoro maszyny za wwaas pracowały. Zupełnie jak szlachta - uśmiechnął się Adam. -Praca była, tylko mniej pracy rąk, a więęccej takiej, co wymaga myślenia, jak nie przymierzając praca architekta wznoszącego katedrę - wtrącił Dragan, wkładając kolejną czystą miskę do worka. -Ale nie mieliśmy szlachty, wszyscy byli rrówni! - nie pozwoliła sobie przerwać Marta. -A królów też nie mieliście!? to kto wamii rządził? -Mieliśmy, w niektórych krajach, ale rząddzziły rady wybierane przez wszystkich mieszkańców i każdy miał takie same prawa, a jeśli nie udowodniono mu przestępstwa, to nie można go było zamknąć w wieży. A zabić i torturować to w ogóle! Nawet przestępcom tego nie robiliśmy! -Toście chyba w raju żyli - rzucił Starskkii, starając się, żeby w jego głosie nie słychać było zbyt silnej ironii. „Wszyscy równi. Akurat, zawsze są równi i równiejsi. Nawet gdy na wsi sołtysa wybierają. Wszędzie są jakieś układy. A jak się mordercy głowy nie utnie, to każdy silniejszy będzie mordował, żeby sakiewkę ukraść, czy dla samej przyjemności dręczenia słabszych. Ludzie są źli z natury i muszą się bać.” Zagryzł wargę zębami od wewnętrznej strony ust, by bólem odpędzić Sakrivera, który korzystając z chwili nieuwagi spróbował wpleść się w jego myśli. „W końcu kto ich tam wie, może naprawdę tak było i ich świat jakoś działał.” -Nie we wszystkich krajach. - wtrącił Draaggan - Mieliśmy też władców-tyranów, jak u was. A do tego bronie, które mogły zabić tysiąc razy po tysiąc ludzi w czasie krótszym niż zdołałbyś powtórzyć Osiem Przykazań. „A jednak.” Pomyślał Starski, ale głośno spytał: -A jak trafiliście tutaj? -Nijak - westchnął Dragan. -Właśnie - poparła go Marta - po prostu ppeewnego dnia położyliśmy się razem spać we własnym łóżku, a rano obudziliśmy się już u was. W szczerym polu. Jesteśmy jak rozbitkowie na nieznanej wyspie, nie wiemy, jak wrócić.
Tej nocy Adam spał niespokojnie. ¦niło mu się, że zabija Dragana i rozcina mu czaszkę, a w środku znajduje tylko miliony ziarenek piasku pokrytych drobnymi symbolami, prawie niedostrzegalnymi gołym okiem. Chcąc je odczytać wchodzi na wóz, by poszukać lupy, a tam znajduje Martę w całej jej krasie Dziewczyna zaprasza go do siebie i razem robią rzeczy za które nawet w niektórych zamtuzach wywołałyby zgorszenie. To jak zwykle Sakriver próbował wybadać zakres obrony jego jaźni, korzystając z tego, że wola była we śnie nieobecna. Tak jak sprawny złodziej, który włamuje się do upatrzonego domu, gdy zapadnie zmrok i wszyscy śpią. Zdążył się już do tego przyzwyczaić.
Niemniej, gdy rano wstał, wiedział już, co musi powiedzieć: -Draganie, Marto, jadę za morze do przekllęętego miasta Haju el-Haju. To niebezpieczna podróż, ale mówią, że jest tam portal prowadzący do innego świata. Nie wiem, czy waszego, ale jeśli chcecie, jedźcie ze mną.
* * *
Ramon przeklinał swego pecha. Nie dość, że najpierw zmokli paskudnie, gdy chciał zaoszczędzić parę godzin i zdecydował, że mimo zbierających się na niebie chmur opuszczą jednak „Tureckiego indyka”, to potem jeszcze, gdy przestało padać, zwabieni ogniem i nadzieją wysuszenia rzeczy w miłym towarzystwie, wpakowali się wprost na obozowisko rabusiów. Później zgubili się z Adamem w trakcie panicznej ucieczki, a jakby tego jeszcze było mało, postradał gdzieś sakwę, w której trzymał pukiel włosów swego towarzysza, na wypadek właśnie gdyby się zgubili. Bez niego nie potrafił zlokalizować Adama przy pomocy czarów. Co gorsza, sam również pobłądził. Pozostawało mu tylko podążać na południe, licząc, że prędzej czy później trafi na kogoś, kto wyjaśni mu, czy droga, którą podąża prowadzi do Ygres, czy też może w zupełnie inną stronę. Jak na złość jednak trakt był pusty i przez ostatnie kilka godzin nie trafił nawet na ślad żywej duszy.
Przenocował przy drodze i rankiem ruszył dalej. Droga nadal była pusta. Dopiero koło południa Ramon z Panajahary usłyszał tętent kopyt - jakiś jeździec zbliżał się z naprzeciwka. Sztukmistrz nie spodziewał się co prawda kłopotów, bo koń był tylko jeden, a jeźdźcowi wyraźnie się spieszyło, niemniej jego dłoń odruchowo spoczęła na rękojeści rapiera.
„Tylko skąd te dzwoneczki” - pomyślał. Rychło jednak odpowiedź na jego pytanie wynurzyła się zza zakrętu. Na tarantowatym koniu pędziła w jego kierunku całkiem zgrabna panna, ubrana jednak w łaciaty zółto-czerwono-zielony kostium i w błazeńskiej, zdobionej dzwoneczkami czapce na głowie. Ramon musiał przyznać, ze był to jeden z najatrakcyjniejszych błaznów, jakich miał okazję poznać. Choć dziewczyna kusiła nie zwiewną urodą księżniczki, a raczej gibką, rzeczową ponętnością cyrkówki. -Chodu! - wrzasnęła, gdy tylko dostrzegłaa panajaharczyka - Niedozwierz! „Przecież wszyscy wiedzą, że niedozwierze nie istnieją.” - pomyślał sztukmistrz - „Żebrosmoki owszem, nawet bandrołaki są realne, ale czegoś takiego jak niedozwierz po prostu nie ma! Z samej definicji!” Jednak obraz potwora rysujący się aż nadto wyraźnie na horyzoncie jego wyobraźni sprawił, że bez wahania zawrócił swego Błyszczka i popędził w ślad za błazenką. Za nimi z głuchym tupotem owłosionych łap podążała bestia, rodem z najkoszmarniejszych paradoksów. -Gdybyś panna zrzuciła tę czapkę, moglibyyśśmy skryć się w lesie. Znam taką jedną przyjemną iluzję... - zawołał zrównując się z koniem dziewczyny. -Nie da rady, jest spleciona z siatką na wwłosy! Musiałabym się chyba oskalpować! - zawołała dziewczyna podzwaniając w pędzie. Konie zresztą wiedzione instynktem pędziły jak oszalałe. Sztukmistrz wiedział jednak, że niedozwierz jest szybszy i w końcu ich dopadnie. W umyśle gorączkowo szukał jakiegoś przydatnego zaklęcia. Niestety większość wiedzy, w która zaopatrzyli go przed misją bracia z Panajahary, były to różnego rodzaju sztuczki i iluzje. Może bardzo przydatne w tajnej misji między ludźmi, ale bez wielkiej wartości w bezpośrednim starciu z rozjuszonym niedozwierzem.
Adam sięgnął do przytroczonej do pasa sakiewki, wyciągnął porcję żula, odciął kawałek i wsadził do ust. Marta spojrzała na niego zaskoczona i szturchnąwszy łokciem powożącego wozem męża, by zwrócić jego uwagę na dziwne zachowanie ich towarzysza, spytała: -Masz gumę do żucia? -Że co? - Starski w pierwszej chwili nie zzrozumiał. -No to, co żujesz. U nas nazywaliśmy to gguumą do żucia. -A, mówisz o żulu - Adam kiwnął głowa ze zzrozumieniem - używam tego, gdy astral zbyt mnie ciśnie. -Często to robisz? -Jak najrzadziej. Inaczej mógłbym się uzaalleżnić i z lekarstwa zrobiłaby się kolejna pułapka. Czekajcie! -Co? - Dragan wstrzymał konie na gest szllaachcica. -Słyszycie to co ja? -Jeźdźcy, jakieś człapanie, jakby coś dużżeego. -I dzwoneczki, - dorzuciła Marta - co to mmoże być? -Mam złe przeczucia. Ładujcie kusze - polleecił, sam sięgając po samopał przytroczony do siodła tuż obok sakwy.
W oddali przed nimi zza zakrętu wypadły dwie postacie - jedna bardzo błazeńska, druga bardzo panajaharska. Przez ułamek sekundy Adam zastanawiał się, czy nie opuścić broni, ale człapanie narastało, a Sakriver zaczął warczeć, jak szykujący się do walki kot, więc nie zastanawiając się długo skrzesał iskrę i podpalił lont samopału. -Uciekajcie! Uciekajcie! Niedozwierz! > Adam wykrzywił się paskudnie. Znowu ktoś nieodpowiedzialnym eksperymentem otworzył bramę między światem ludzi, a Zewnętrznymi Otchłaniami. Jak pamiętał z wykładów Mericksona, niektóre eksperymenty magiczne tworzą tak silne lokalne naprężenia materii rzeczywistości, że w innym miejscu rozrywają tkankę rzeczywistości. Wszechświat jest jak lepka legumina i rozerwanie dość szybko się zasklepia, jednak w międzyczasie nasz świat zasysa różne rzeczy z Zewnętrznych Otchłani, a ponieważ Otchłanie są dość paskudnym miejscem, więc nawet najniewinniejszy z żyjących tam stworów, który w swoim naturalnym otoczeniu miałby rangę milusiego króliczka, tu staje się siejącą postrach bestią. Merickson zresztą postulował dość radykalne rozwiązanie problemu przerwań. Ponieważ, jak dowodził, znakomita większość potworów porywających, palących i mordujących zwykłych ludzi jest efektem eksperymentów prowadzonych przez wąską, uprzywilejowaną kastę magów. Pasożytów, którzy przez większą część życia nie splamili swych rąk pracą cięższą nisz mieszanie magicznych odczynników, których wspiera państwo z całym jego aparatem opresji - jedynym wyjściem jest rewolucja, która zmiecie uprzywilejowaną kastę i odda kontrolę nad eksperymentami magicznymi w ręce ludu, by wreszcie nowe idee i zwariowane teorie były testowane na papierze i w głowach, a nie na zwykłych ludziach. Lubiący wszystko wywracać na nice Adam, zapytał wtedy, czy również i swoją rewolucję Merickson będzie najpierw testował na papierze, czy może od razu na ludziach. I wyleciał z wykładu.
Teraz jednak sam stał naprzeciw stał naprzeciw szarżującego niedozwierza, bestii zaprojektowanej tak, jakby sam widok jej najmniejszej łuski miał sprawiać, by jej ofiary umierały ze strachu. -Nie zdążymy! - jęknął Dragan - Nie zawróóccimy wozu, ani nie wyprzęgniemy! Marta rzuciła się pod plandekę wyciągając w pośpiechu niewielką skrzynkę. Adam jednak tego nie wdział, całą jego uwagę zaprzątał bowiem już całkowicie zbliżający się niczym czarna Nemezis otchłaniec.
Zeskoczył z konia i puścił go samopas. Może Dragan wsadzi na niego Martę, może spłoszone zwierze, mądrzejsze niż jego pan, wybierze wolność. Obok w pełnym pędzie przelecieli panajaharczyk i wyprzedzająca go ledwie o pół łba końskiego dziewczyna. Starski mechanicznym krokiem ruszył wprost na potwora. Chwilę wcześniej spuścił Sakrivera ze smyczy. Nie tak jednak jak normalnie, gdy częścią swego jestestwa hamował poczynania demona, ale całkowicie, jak spuszcza się ze smyczy nienawiść w przedśmiertelnym boju.
Z tego, co wiedział z pism Silvernicusa z pojedynku z niedozwierzem nie można było wyjść żywym (Rudolf, choć jak każdy szanujący się uczony podawał w wątpliwość samo istnienie takiego stwora, to jednak z naukowego obowiązku podał w swoim bestiariuszu zdobyty sobie tylko znanymi osobami opis stwora). Uniósł rusznicę w górę i wymierzył. Nie liczył nawet, że coś w ten sposób osiągnie. Raczej miał nadzieję, że huk wystrzału i dym zdekoncentrują stwora na a tyle, że pozwolą mu wyjść poza zasięg pierwszych ciosów i zaatakować z boku lub od tyłu. Pod czaszką Sakriver wył na pełnych obrotach, równie przerażony co Adam, ale w swej skutecznej, demonicznej duszy uznający prymat działania nad paniką.
Chwilę trwało nim Ramon zrozumiał, co robi jego towarzysz. Kolejne kilka sekund nim pojął, że jeśli Starski teraz zginie, to będzie musiał zaczynać całą misję od początku, a Loża obciąży go wszystkimi kosztami, które ponieśli do tej pory - dziwne o jakich rzeczach człowiek myśli w chwili śmiertelnego zagrożenia. ¦ciągnął wodze tak gwałtownie, że jego siwy koń niemalże stanął dęba i rzuciwszy jeszcze raz okiem na oddalający się coraz szybciej pstrokaty tyłeczek błazenki, zeskoczył na ziemię. „Z rapierem i kilkoma iluzjami na niedozwierza? Na Boga, co ja robię!” - pomyślał ruszając w ślady Adama.
Ten tymczasem szedł wprost na potwora z toledańskim rapierem w jednej dłoni i uniesioną rusznicą w drugiej. A koszmar był blisko, coraz bliżej. Adam zwlekał, jakby chciał lepiej wycelować. ale to tylko pozór był, bo Starski nie celował i nie celując wystrzelił. I utrafił w sam łeb niedozwierza!
Bestia nie wiedzieć, czy naprawdę zraniona, czy bardziej może oślepiona dymem wystrzału i zaskoczona uderzeniem rozgrzanego ołowiu w pancerną czaszkę zakręciła się jak fryga z szybkością, o którą nie podejrzewałbyś stwora rozmiarów dwupiętrowej kamienicy, na ślepo starając się jednak schwytać karzełka, który ośmielił się ją użądlić.
Ale Adama już tam nie było. Ramon po raz pierwszy widział coś takiego: jego towarzysz poruszał się, rzekłbyś, jak nawiedzony. Być może nie był szybszy niż zwykły człowiek, ale zawsze był dokładnie tam, gdzie trzeba, by zadać bestii jak najwięcej szkód. I zawsze unikał łap, pazurów, czy śmiertelnych kolców.
Ale panajaharczyk nie miał czasu napawać się tym niezwykłym baletem, bo tuż obok niego świsnął niczym bicz niesamowicie długi ogon niedozwierza. Ramon ciął rozpaczliwie i fioletowa posoka bluznęła naokoło, czego potwór (na szczęście) nie zauważył. Potem wszystko potoczyło się zbyt szybko: doskok, cięcie, unik. Adam krzyczący coś poprzez ryk zwierza. Czarny kształt po prawej, cięcie, obrót, unik. Coś z boku. Zamach. Czerwone, ziejące nienawiścią oko na łokciu koszmarnej łapy. Gilotyna ogona tuż nad głowa. Uskok. Adam przelatujący o cale od rozczapierzonych szponów. Pchnięcie w pustkę. Coś ciężkiego z boku. Krótki lot. Ciemność. Ryk, ból dodający skrzydeł lub może tylko przypominający, jak bardzo kruche są ludzkie żebra. Czerwone płaty przed oczami. Krzyk Adama. Najeżona zębami jak jarmarczny stragan garnczkami paszcza pozawymiarowego pożeracza bardziej delikatnych form życia tuż przed nim...
Nagle wszystko zwolniło, a może to życie rozpaczliwie czepiało się tej krótkiej chwili, która mogło jeszcze przeżyć w ciele sztukmistrza. Starski próbował odciągnąć uwagę potwora, ale zważywszy na okoliczności, równie dobrze mógłby go pewnie dźgać wiklinową witką. Obrazy ze zdecydowanie zbyt krótkiego życia Ramona zaczęły bić się między sobą o pierwszeństwo w kolejce wspomnień, które zdążą mu przelecieć przed oczami, zanim zdecydowane chrupnięcie szczęk niedozwierza rozerwie rdzeń kręgowy panajaharczyka. Niespodziewanie wśród tego natłoku dostrzegł cień nadziei. Sięgnął głębiej, pociągnął i miał. Stare zaklęcie bojowe, które kiedyś zgubił! Niewiarygodne, od lat go szukał, a tymczasem ono leżało sobie spokojnie między wspomnieniem letnich wakacji, a zapachem włosów pierwszej szkolnej miłości! Nie miał nawet czasu sprawdzić, czy się nie rozplotło, po prostu zamachnął się składając mimo bólu gest zwalniający i cisnął czarem w potwora.
Chwilę wcześniej cztery głośne wystrzały jeden po drugim rozdarły powietrze. Kule wystrzelone gdzieś zza jego pleców czterema eksplozjami wyszarpały wielkie rany w korpusie, głowie i prawej nodze bestii. A w chwilę później Uwertura Jonowa rozlała się astralnym ogniem w paszczy niedozwierza. Ramon znów oślepł na moment - nikt nigdy nie rzucał Uwertury z tak bliska. Pogrążony w ciemności próbował jeszcze odczołgać się chociaż o klika kroków. Dwa kolejne wystrzały, rytmiczne plaśnięcia adamowego rapiera i kwik umierającego potwora uświadomiły mu jednak, że chyba już po wszystkim i przegapił wielki finał.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, gdy ponownie odzyskał wzrok, był Dragan stojący kilka kroków obok, ładujący kule do bębna dziwacznej, niedużej rusznicy z długą lufą. Kolejną, Starski ociekający fioletową posoką niby wielkanocna baba lukrowaną polewą. „Sam pewnie wyglądam jeszcze gorzej” - pomyślał. A trzecią, błazeńska twarz pochylającej się nad nim błazenki i jej wyszczerzone w szczerym uśmiechu ząbki: -Nic mu nie będzie! Tylko lepi się straszzlliwie, jak to mężczyzna po dobrej zabawie! I zadzwoniła wesoło dzwoneczkami.
|